sobota, 23 czerwca 2012

Rozdział VIII W ciemności

Yaro rozpostarł swoje nietoperze skrzydła. W milczeniu przypatrywał się Ghull - mieście demonów. Bestii takich jak on. Trwał tak chwilę w bezruchu, jakby podziwiając potęgę twierdzy. Otaczała ją ognista łuna, którą widać było z odległości kilometrów. Yaro uśmiechnął się pod nosem. Żaden śmiertelnik nie mógł trafić do Krwawej Doliny, w której znajdowała się Ghull. A jak już jakimś cudem trafił, to najczęściej jej nie opuszczał. Zostawał tu jako zjawa, albo co gorzej - stawał się demonem. Nagle Yaro załopotał skrzydłami i wzbił się w powietrze. Przez ułamek sekundy wisiał w powietrzu, po czym skierował swój lot na zachód od miasta - do ustronnej chatki, u podnóża góry AroVeta. Coraz szybciej machał skrzydłami, chciał jak najszybciej dostać się do szopy - tam czekała jego kochanka, Arachnea Castilo. Na sam dźwięk tego imienia większość demonów drży. Wreszcie znalazł się bezpośrednio nad chatą. Zapikował w dól i z niezwykłą, wręcz kocią, gracją wylądował na spalonej trawie. Podszedł cicho do dosyć obszernego budynku. Zapukał delikatnie w spróchniałe drzwi. Odpowiedziała mu cisza. Zapukał po raz kolejny, ciut mocniej. Tym razem usłyszał metaliczny, zimny głos:
- Kto tam? - Yaro przez chwilkę nie odpowiadał.
- To ja... Yaro.- odezwał się w końcu. Nastała kilkusekundowa cisza, po czym drzwi uchyliły się i ukazała się w nich czarnowłosa dziewczyna, ubrana w czarną jak smoła suknię. Arachnea. Demonica przekrzywiła głowę.
- Spóźniony... - wymruczała tajemnicza piękność. Yaro uśmiechnął się kusząco. Arachnea odpowiedziała mu tym samym. Nagle Yaro przyparł demonkę do ściany i począł całować. Arachnea odwzajemniała pocałunki z jeszcze większą namiętnością.  Nie odrywając ust złożonych w pocałunku, weszli chwiejnie do chatki.
                                                                           ***
W ciemności błysnęły dwa jaskrawoczerwone punkciki. Para kocich oczu uważnie obserwował górę AroVeta, szczególnie chatkę u jej podnóża.  To ogromna puma siedziała w cierniowych krzakach, z napiętymi mięśniami, gotowa do skoku. Nagle całe jej ciało zadrżało i drapieżnik zmienił się w zgrabną dziewczynę o brązowych włosach. Tylko jej jaskrawozłote oczy pozostały niezmienione. Argoo. Uśmiechnęła się w ciemności.
- Cisza... - mruknęła i powoli wstała z pozycji siedzącej.
- Wracaam do Dalhi - szepnęła sama do siebie.

piątek, 22 czerwca 2012

Rozdział VII Podniebny lot

U samych stóp siedzącego Mark'a wylądowala płowożółta miotła. Trzon miała solidny, zrobiony z drewna, parę pogiętych nitek wystawało z góry. Wyglądała na starą. Bardzo starą. Chłopak popatrzył na Dalhię pytająo. Odpowiedziała mu uśmiechem.
- No co? Bajek nie czytałeś? - uniosła jedną brew. Mark jeszcze raz spojrzał na miotłę.
- Że niby... mamy polecieć? - Dalhia skinęła głową - Jak w ,,Harry'm Potterze"? - dodał Mark zdezorientowany.
- Mark, w takiej chwili, w środku lasu, nie oczekujesz chyba limuzyny? - zaśmiała się cicho.
- Ale, że my gdzieś idziemy? - zapytał Mark głupkowato. Dziewczyna nie odpowiedziała. Podniosła miotłę z ziemi, otrzepała ją z niewidzialnego pyłku. Usiadła na niej okrakiem, obiema rękoma przytrzymywała trzon.
- Na co czekasz? Na zaproszenie? Ładuj się! Chcę ci coś pokazać. - krzyknęła Dalhia. Mark podniósł się z pozycji siedzącej i podszedł niepewnie do Dalhi. Tak jak ona, okrakiem stanął nad miotłą.
- Obejmij mnie - rozkazała Dalhia. Mark popatrzył na nią z ukosa, ale złapał ją mocno w talii.
- Co ty zamierzasz zrobić? I co tu w ogóle jest grane? - spytał zdziwionym głosem.
- No to ruszamy! - zawołała Dalhia i zaśmiła się czysto. Nagle Mark poczuł, że traci grunt pod stopami. Mocniej objął dziewczynę. Czuł, że wznoszą się coraz wyżej, albo raczej, że to miotła unosi się wraz z nimi, ponad korony wysokich drzew. Wznieśli się na tyle wysoko, że Mark był w stanie zobaczyć światła domów całego River Creek. Miotła kołysała się delikatnie na wietrze. Nagle runęli w dół, jakby pchani przez setki niewidzialnych par rąk. Miotła w zawrotnym tempie pikowała w dół. Mark chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z gardła żadnego dźwięku. Zimne, jesienne powietrze chłostało go po twarzy jak tysiące biczy. Gdy byli zaledwie dwa centymetry nad ziemią, Dalhia szarpnęła trzon go w przeciwnym kierunku. Miotła poszybowała znowu w górę. Zaczęli lecieć spokojniejszym, choć nadal szybkim, tempem. Dopiero po paru minutach Mark odważył spojrzeć w dół. Widok, jaki ujrzał zapierał dech w piersiach. Pod nimi rozciągały się ogromne połacie złotych pól. Rośliny falowały lekko na wietrze. Ugór przecinała szeroka rzeka, lub raczej perłowy strumień. Po jego brzegach ciągnęły się rzędy głazów, które wyłaniały się z wody jak grzebień morskiego węża.
- O rany... -  szepnął Mark.
- To jeszcze nic. - cicho dodała Dalhia. Przelecieli nad polami. Przed nimi znowu rozciągał się las, jednak drzewa były o wiele niższe niż poprzednio, przypominało to bardziej knieję, czy zagajnik. Lecieli tak pół godziny, pogrążeni w ciszy swoich dusz. Wokół panował idealny spokój, niezmącony jakimikolwiek odgłosami cywilizacji. Wtem Mark usłyszał wołanie mewy i chłodne powietrze, napływające ,,od frontu'. W gardle poczuł słony smak... morskiej wody? Przecież River Creek znajdowało się dosyć daleko od morza... dosyć.
- Czy my jesteśmy nad morzem? - szepnął Dalhi na ucho. Nie odpowiedziła. Zagajnik powoli się przerzedzał, po jakimś czasie widać było tylko wystające z piachu pojedynccze drzewa o poskręcanych gałęziach. Właśnie wtedy Mark ujrzał pod sobą lazurowe morze. Fale rozbijały się delikatnie o brzeg. Lecieli nad wodą przez około godzinę. Mark zaczynał się już niecirepliwić, gdy w dotychczasowym, niczym nie zmąconym lazurze zaczęły pojawiać się pojedycze skały. A to znaczyły, że zbliżali się do wyspy.